Dziadek kupił Szymkowi liczydła. – Mamooo, ale super! Marzyłem o tym!!! – krzyczy turbo podekscytowany czterolatek. No nie powiem, zdziwiłam się. Bo z liczeniem to u mnie tak sobie. Przeliczyłam się już kilka razy, licząc na czyjąś pomoc, gdy życie mi przypierwiastkowało. Notorycznie przeszacowuję pojemność własnego żołądka, jeśli w zasięgu wzroku pojawi się czekolada. Nie mogę liczyć na cud, że ta czekolada sama się spali, więc muszę wskakiwać na orbitreka. Tylko że kalkulowanie czasu jazdy to już wyższa szkoła matematyki, bo niby jeżdżę całe dwie godziny, a orbitrek bezczelnie pokazuje 5 minut. No nieważne, chodzi o to, że matematyka to nie jest moja mocna strona, budżet mi się czasem nie spina, podobnie jak wyliczenia okręgu w okolicach talii. Więc skąd ta fascynacja liczydłami u Szymka? – zastanawiam się po cichu. Czyżbym wychowywała młodego Einsteina? No synuś geniusz, duma razy milion (tu krótka przerwa na przeliczenie, ile ten milion ma tych zer). Ale zanim się z tej dumy okocę, dopytuję. – Szymciu, a dlaczego tak o tym prezencie marzyłeś?
– No jak to, przecież to są kraty! Superbohaterowie wsadzają tam złoczyńców do więzienia!!!
Także tyle z einsteinowania, z universum matematyki wracamy do universum Marvela.