Nie czuję nóg. Niby są, ale nie mogę nimi ruszyć. Siła woli nie wystarcza. Dwie kłody z ołowiu. Brzucha teoretycznie też nie powinnam czuć. To dzięki kroplówce z morfiny, której zimny strumień obezwładnia żyły. Tuż pod pępkiem napiera na mnie lodowaty ciężar. Okład uspokaja porozrywaną skórę, mięśnie i tkanki.
Na obrzmiałej piersi leży klejący się od mazi płodowej noworodek. Oddech i odgłosy przełykania mleka są miarą mojego nowego rytmu. Tik-cmok, już dobrze, tik-cmok, już w porządku, tik-cmok, spokojnie. Uwalnia się oksytocyna i fala ciepła zalewa zesztywniałe ciało.
Tymczasem moja macica szlocha. Krwawi. Dławi się i obkurcza. Nie rozumie jeszcze tego, co wie już głowa. Ktoś ukradł pęczniejące w niej od 40 tygodni dziecko. Ktoś ją zarżnął, poszarpał, wypatroszył. Zostały skrzepy krwi i rana w kolorze wina. Jej wina?